Adam Hanuszkiewicz pokazał w Teatrze Małym dzieło pt. Dziadów część III. To samo,
co je nasz współrodak Adam Mickiewicz napisał, a jakby i dużo więcej.
Może tylko z początku, po pierwszym występie chóru z bukietem przyśpiewek, aktorzy
w celi cokolwiek stracili orientację, gdzie są i jak mają przedstawiać gołe słowo. Ale zaraz
Krzysztof Kolberger ma piękną solówkę z towarzyszeniem chóru więźniów i dalej już bardzo
dobrze recytuje wiersze pod akompaniament zapudłowanych. Ci ostatni, niby pilnowani, mają
przez cały czas przedstawienia dużą aktywność, a pod koniec z nieprzypadkowym
nachalstwem wkręcają się na przyjęcie u senatora.
Bardzo dobrym chwytem jest powieszenie Kolbergera. Następnie podciągnięcie go
na szelkach pod sam sufit w scenie egzorcyzmów przez przebraną na czarno obsługę. Dopiero
ten ciekawy element na długo ożywia salę, która roztrząsała, czy rozhuśtany wysoko artysta
przyłoży głową w kandelabr i czy kandelabr to wytrzyma. Te nadzwyczaj ciekawe dociekania
nad zagadką bytu, znaczy się, czy kandelabr to nasza prawdziwa rzeczywistość, czy
artystyczna atrapa, wniosły ożywcze tchnienie i napięcie. Wcale przez to nie chcę powiedzieć,
że tchnienie to nie jednoczyło nas integracyjnie w poprzednich i następnych kawałkach.
Bardzo się także podobało posunięcie, jakim była jednoczesna emisja Widzenia księdza
Piotra oraz Snu senatora, czyli tak zwane zagłuszanie. Sam chwyt jest nienowy, ale dobrze
dobrany, gdyż łączy niedaleką tradycję z duchem postępu – tu się dobrze pamięta, co wieszcz
mówi w znanym porzekadle o Arce Przymierza. Jak się weźmie z tego przykład, będzie
można dać widzowi zupełny przegląd myśli romantycznej i za jednym zamachem odegrać
na tej samej scenie Kordiana, Nieboską i Noc listopadową.
W całym przedstawieniu, o czym zresztą już wspominałem, bardzo pięknie ustawiona
jest cała strona muzyczna. Melodie są przyjemne, niejednemu wpadną w ucho i znajdą odzew
na mieście. Już następnego wieczoru natknąłem się na takich, co szli do SPATiF-u z arią
Regestratora ...Ale tu znajdziemy parę dam na ustach.
Można by jeszcze dużo pisać, ale najlepiej samemu się wybrać. Na zakończenie jeden
ciekawy chwyt, który jest bliżej początku. Kolberger namalował pędzlem na ścianie jakiś
napis, który o ile na świeżo niewidoczny, to pod koniec dawał się przeczytać. Przez całe
przedstawienie zagadka dawała widzom napięcie. Litery wyskakiwały, jak chciały, lewa
strona myślała, że to jakieś hasła, a prawa, że może słowa podziękowania. Nie powiem, co się
w końcu pokazało, bo po co zdradzać zakończenie.
Na koniec muszę dorzucić, że na naszych oczach mamy koniec pseudotradycji. Nie taka
to znowu ponura tragedia, jak się niektórym wydawało.
Na podstawie: Janusz Głowacki, Jak być kochanym, Warszawa 2005.