Heinrich Böll
Rozmyślania o irlandzkim deszczu
Deszcz jest tu absolutny, wspaniały i przerażający. Nazywanie go niepogodą jest
równie niestosowne, jak nazywanie palących promieni słońca ładną pogodą.
Oczywiście można użyć słowa niepogoda, ale ten deszcz nią nie jest. Jest to po prostu pogoda
będąca szarugą. Wyraźnie przypomina nam, że jej żywiołem jest woda, spadająca woda.
A woda jest twarda. Raz podczas wojny byłem świadkiem, kiedy płonący samolot spadał na
wybrzeże Atlantyku; pilot wylądował na plaży i uciekł z pobliża eksplodującej maszyny.
Później zapytałem go, dlaczego nie usiadł z palącym się samolotem na wodzie, a on mi
odpowiedział:
– Bo woda jest twardsza niż piasek.
Nigdy mu nie uwierzyłem, ale tutaj to zrozumiałem. Woda jest twarda.
A ileż wody zbiera się na ponad czterech tysiącach kilometrów oceanu, wody, która
raduje się, że wreszcie znalazła się nad ludźmi, wreszcie nad domami, wreszcie nad stałym
lądem [...]. Ostatecznie czy deszczowi może sprawiać przyjemność wpadanie wciąż tylko do
wody?
Kiedy później gaśnie światło elektryczne, kiedy pierwszy jęzor kałuży wyciąga się ku
drzwiom, bezdźwięcznie i gładko, migocąc w blasku ognia na kominku; kiedy zabawki, które
dzieci naturalnie zostawiły na dworze, kiedy korki i kawałki drewna nagle zaczynają pływać
i jęzor kałuży je unosi, kiedy przestraszone dzieci zbiegają ze schodów, przysiadają
przed kominkiem (bardziej zdziwione niż przestraszone, bo i one czują, jak chętnie spotyka
się wiatr z deszczem, rozumieją, że to wycie jest wyciem z radości), wtedy człowiekowi
przychodzi na myśl, że nie byłby tak godny arki, jak był jej godny Noe...
Głupota ludzi z głębi lądu każe im otwierać drzwi, żeby zobaczyć, co się dzieje na
dworze. Wszystko się dzieje: z dachówkami i rynnami, nawet mur nie budzi wielkiego
zaufania. [...]
Dobrze jest mieć zawsze w domu świece, Biblię i trochę whisky, jak żeglarze
przygotowani na sztorm; do tego talię kart, tytoń, druty i włóczkę dla kobiet, bo sztorm ma
długi oddech, deszcz ma dużo wody, a noc jest długa. Kiedy później od okna sunie drugi jęzor
kałuży, który łączy się z pierwszym, kiedy zabawka powoli podpływa pod okno, dobrze jest
zajrzeć do Biblii i sprawdzić, czy obietnica, że drugi potop nie zostanie na świat zesłany,
rzeczywiście została dana. Została. Można zapalić następną świecę, następnego papierosa,
można znowu potasować karty, nalać whisky, powierzyć siebie bębnieniu deszczu, wyciu
wiatru, klekotowi drutów. Obietnica została dana.
Źródło: Heinrich Böll, Rozmyślania o irlandzkim deszczu, [w:] tenże, Dziennik irlandzki, Kraków 2007, s. 69–70.
Paweł Huelle
Winniczki, kałuże, deszcz...
Na początku był deszcz. Padał od kilku dni i nieopodal kościoła Zmartwychwstańców
woda wyżłobiła głębokie kanały, którymi płynęły z lasu patyki, źdźbła trawy i małe szyszki.
Lubiłem stać w tym miejscu. Woda bulgotała na kamieniach wypłukiwanych z drogi,
strumyki łączyły się ze sobą w jeden wartki potok, który spływał dalej w dół ulicą [...].
Wszystko, także dachy domów i szczyt drewnianej dzwonnicy, tonęło w jednostajnym
szumie.
Co roku zapach lata przychodził od strony morza. Bryza niosła ze sobą woń
rozwieszonych sieci i smak soli, który czuć było na wargach, a teraz lato ukazywało swoje
odmienne, być może ukryte oblicze. [...] Zapach pleśni, grzybów, żywicy i nieznanych ziół
unosił się nad kałużami jak gęsty wywar, powracał z każdą falą deszczu, wypełniał ogrody
i ulice, a rozbuchana zieleń zdawała się lada chwila rozsadzić zwilgotniałe mury kamienic,
z których od lat odpadał tynk, ukazując czasami strzępy niezrozumiałych napisów.
Wyjmowałem z kieszeni przygotowane drewienka. Najpierw na wodę spływała „Santa
Maria”, potem „Magellan”, „Kapitan Grand”, „Nautilus” [...] a wreszcie, na zakończenie
wodowania, puszczałem do strumyka okręt flagowy „Trynidad”. [...]
Statki płynęły coraz szybciej, woda niosła je poprzez wiry, przez wodospady
i spienione katarakty, biegłem więc za nimi w dół aż do miejsca, gdzie potok rozlewał się
szeroko, nie syczał już i nie bulgotał, a moja armada wypływała na szerokie i spokojne wody.
Kałuże miały tu barwę ciemnej zieleni i tylko czasem, gdy niebo zaciągało się mocniej niż
zwykle, ta zieleń przechodziła w brąz. [...]
Brodziłem po kałużach jak Bóg pochylony nad światem. Wyspy, zatoki, przylądki,
cyple i sekretne przesmyki zmieniały swój kształt nieustannie. Niejednokrotnie znajoma
z atlasu linia norweskiego fiordu czy kształt szwedzkiego wybrzeża pojawiały się tutaj jakby
odrysowane z pamięci, by w parę chwil potem ulec tajemniczym przemianom. Lądy
rozpadały się w okamgnieniu, szkiery i mielizny znaczyły nowe szlaki żeglugi. [...] Pośród
nich odnajdywałem teraz moje okręty. [...] Było to miejsce niebezpieczne. Woda huczała na
cementowym progu i wszystko, nawet małe kamienie i grudki żółtej gliny, wsysał potężny
wir kanalizacyjnej studzienki. [...] Woda chlupotała w kaloszach, a ja w ostatniej chwili
wyławiałem „Trynidad”, ratując przypadkowych podróżnych przed katastrofą.
Źródło: Paweł Huelle, Winniczki, kałuże, deszcz, [w:] tenże, Pokaz prozy, Kraków 2006.