Labirynt narysowany na płótnie składał się z ośmiu kręgów czy sfer, zwanych Światami.
Im bliżej środka, tym bardziej labirynt wydawał się gęsty, tym więcej w nim było ślepych
zaułków i uliczek prowadzących donikąd. I odwrotnie – sfery zewnętrzne sprawiały wrażenie
jaśniejszych, przestronniejszych, a ścieżki labiryntu zdawały się tu szersze i mniej chaotyczne
– jakby zapraszały do wędrówek. Centrum labiryntu – ta najciemniejsza i najbardziej
poplątana – nazywała się Światem Pierwszym. Czyjaś niewprawna ręka zrobiła przy tym
świecie strzałkę kopiowym ołówkiem i napisała: „Prawiek”. „Dlaczego Prawiek?” – dziwił
się dziedzic Popielski. [...] Skomplikowany system dróżek, krzyżówek, rozwidleń i pól
prowadził pokrętnie ku jedynemu przejściu do następnej kolistej sfery, zwanej Światem
Drugim. W porównaniu z gąszczem centrum tutaj było trochę przestronniej. Dwa wyjścia
prowadziły do Świata Trzeciego i dziedzic Popielski szybko zrozumiał, że w każdym Świecie
będzie dwa razy więcej wyjść niż w poprzednim. Końcem wiecznego pióra dokładnie policzył
wszystkie wyjścia z ostatnich kręgów labiryntu. Było ich 128.
Książeczka „Ignis fatuus, czyli Pouczająca gra dla jednego gracza” była po prostu
instrukcją gry napisaną po łacinie, hebrajsku i po polsku. [...] Instrukcja opisywała po kolei
każdy możliwy wynik rzutu kostką, każdy ruch, każdy pionek-figurkę i każdy z Ośmiu
Światów. [...]
„Gra jest systemem dróg, w którym raz po raz trzeba dokonać właściwego wyboru”
– brzmiały pierwsze słowa. –
„Wybory dokonują się same, ale czasem gracz odnosi wrażenie, że podejmuje je
świadomie. Może go to przerazić, wtedy bowiem poczuje się odpowiedzialny za to, gdzie się
znajdzie i co go spotka.
Gracz widzi swoją drogę jak pęknięcia na lodzie – linie, które w zawrotnym tempie
rozdwajają się, kręcą i zmieniają kierunek. Albo jak błyskawicę na niebie, która szuka sobie
drogi przez powietrze w sposób niemożliwy do przewidzenia. Gracz, który wierzy w Boga,
powie: «wyroki boskie», «palec boży» – ta wszechmocna i potężna końcówka Stworzyciela.
Jeśli zaś w Boga nie wierzy, powie: «przypadek», «zbieg okoliczności». Czasem gracz użyje
słów «mój wolny wybór», ale z pewnością powie to ciszej i bez przekonania.
Gra jest mapą ucieczki. Zaczyna się w centrum labiryntu. Jej celem jest przejście
wszystkich sfer i uwolnienie się z pęt Ośmiu Światów”.
Źródło: Olga Tokarczuk, Prawiek i inne czasy, Kraków 2005, s. 97–99.
K. został telefonicznie powiadomiony, że najbliższej niedzieli ma odbyć się małe
przesłuchanie w jego sprawie. [...]
Niedziela była pochmurna. K. wstał zmęczony. [...] Szybko, nie mając czasu zastanowić
się i powiązać w jedną całość rozmaitych pomysłów, które mu przyszły do głowy w ciągu
tygodnia, ubrał się i bez śniadania pobiegł na wskazane mu przedmieście. [...]
Zdawało mu się, że już z daleka pozna dom po jakimś znaku, którego sobie dokładnie nie
wyobrażał, czy po jakimś szczególnym ruchu u wejścia. Ale ulica Juliusza, przy której dom
miał się znajdować i na początku której K. zatrzymał się przez chwilę, miała po obu stronach
prawie całkiem jednakowe domy, wysokie, szare, przez ubogą ludność zamieszkałe domy
czynszowe. [...]
Dom mieścił się dość daleko od ulicy, był wprost niezwykle rozległy, ze szczególnie
wysoką i przestronną bramą wjazdową. [...] K. zwrócił się ku schodom, by dojść do pokoju
rozpraw, ale znowu przystanął, gdyż oprócz tych schodów zauważył w podwórzu jeszcze trzy
różne klatki schodowe, a ponadto na końcu podwórza małe przejście, które zdawało się
prowadzić na jeszcze inne podwórze. Gniewało go, że nie podano mu bliżej położenia pokoju.
[...] Ostatecznie wszedł jednak na schody i nasunęło mu się odległe wspomnienie sentencji
Willema, że wina sama przyciąga sąd, z czego by właściwie wynikało, że lokal sądowy
powinien znajdować się przy schodach, które K. przypadkowo wybrał. [...]
Właściwe szukanie zaczęło się na pierwszym piętrze. Ponieważ nie mógł pytać o komisję
śledczą, wymyślił jakiegoś stolarza Lanza. [...] Przed piątym piętrem postanowił zaprzestać
poszukiwań. [...] Już jednak po chwili zirytowała go bezużyteczność tego całego
przedsięwzięcia, jeszcze raz wrócił i zapukał do pierwszych z brzegu drzwi piątego piętra.
Pierwszą rzeczą, którą zobaczył w małym pokoju, był wielki zegar ścienny, który wskazywał
już dziesiątą godzinę.
– Czy tu mieszka stolarz Lanz? – spytał. [...]
– Tak – odrzekła kobieta – proszę tylko wejść. K. nie byłby może poszedł za nią, gdyby
sama nie zbliżyła się do niego, nie chwyciła za klamkę u drzwi i nie powiedziała:
– Po panu muszę zamknąć, nikt już nie może wejść.
– Bardzo słusznie – zauważył K. – jest już i tak za pełno. – Potem jednak wszedł do
środka.
Gdy przechodził pomiędzy dwoma ludźmi, którzy rozmawiali tuż przy drzwiach – jeden,
daleko wyciągnąwszy przed siebie ręce, wykonywał gest liczenia pieniędzy, drugi ostro
patrzył mu w oczy – jakaś ręka chwyciła go. Był to mały rumiany chłopak. [...]
K. dał mu się prowadzić, okazało się, że w tej bezładnie tłoczącej się ciżbie było jednak
wolne wąskie przejście, które dzieliło, być może, dwie strony. Przemawiało za tym i to, że
K. w pierwszych rzędach na prawo i na lewo nie widział ani jednej zwróconej do siebie
twarzy, tylko plecy ludzi, którzy mową i gestami zwracali się wyłącznie do swojej grupy. Po
największej części byli ubrani czarno, w stare, długie i obwisłe odświętne surduty. [...]
Na drugim końcu sali, dokąd został zaprowadzony, na bardzo niskim, również
przepełnionym podium stał ustawiony na poprzek mały stół, a za nim blisko krawędzi podium
siedział mały, gruby, sapiący mężczyzna [...]. K. próbował, nie bez trudu, zgłosić jego
przybycie. Dwa razy usiłował, wspiąwszy się na palce, coś powiedzieć, ale człowiek
z podium nie zwracał na niego uwagi. Dopiero gdy ktoś z podium zauważył go i wskazał
siedzącemu przy stole, zwrócił się ów człowiek do niego i nachylony słuchał jego cichego
raportu. Następnie wyciągnął zegarek i popatrzył szybko na K.
– Pan powinien był przyjść przed godziną i pięciu minutami. [...]
– Może i przyszedłem za późno, ale teraz oto jestem.
Źródło: Franz Kafka, Proces, [w:] http://biblioteka.kijowski.pl/
[dostęp w dniu: 25.01.2015 r.].