Władysław Stanisław Reymont
Chłopi
Szara kurzawa deszczów przysłoniła świat, wypiła barwy, zgasiła światła i zatopiła
w mrokach ziemię, że wszystko wydało się jakby sennym majaczeniem, a smutek wstawał
z pól przegniłych, z borów zdrętwiałych, z pustek obumarłych i wlókł się ciężkim tumanem;
przystawał na głuchych rozstajach, pod krzyżami, co wyciągały rozpacznie ramiona, na
pustych drogach, gdzie nagie drzewa trzęsły się z zimna i łkały w męce – do opuszczonych
gniazd zaglądał pustymi oczami, do rozwalonych chałup – na umarłych cmentarzach tłukł się
wśród mogił zapomnianych i krzyży pogniłych i płynął światem całym; przez nagie, odarte,
splugawione pola, przez wsie zapadłe i zaglądał do chat, do obór, do sadów, aż bydło ryczało
z trwogi, drzewa się przyginały z głuchym jękiem, a ludzie wzdychali żałośnie w strasznej
tęsknocie – w nieutulonej tęsknocie za słońcem. [...]
Cicho było we wsi, tylko gdzieniegdzie młócono po stodołach, ale z rzadka, bo wieś cała
była na kapuśniskach.
Pustka leżała na błotnistej, rozmiękłej drodze i pusto było w obejściach i przed domami,
czasami tylko ktoś zamajaczył we mgle i ginął wnetki, że tylko człapanie trepów po błocie
było słychać albo wóz naładowany kapustą wlókł się wolno od torfowisk i rozganiał gęsi,
brodzące za liściami spadłymi z wozów.
Staw szamotał się w ciasnych brzegach i przybierał ciągle, bo aż się przelewał w niższych
miejscach na drogę po Borynowej stronie, sięgał płotów i bryzgał pianą na ściany chałup.
Cała wieś była zajęta wycinaniem i zwożeniem kapusty; pełno jej było po klepiskach,
sieniach i izbach, a jak u niektórych i pod okapami siniały kupy główek. [...]
Spieszono się na gwałt, bo deszcz prawie nie ustawał, a drogi robiły się grząskie, nie do
przebycia. [...]
W dali przemglonej, nad rzeką, co płynęła z szumem wskróś gęstych zarośli, siniejących
niby chmura, czerniały stogi torfu i wozy, do których donoszono kapustę w płachtach, bo
z powodu rozmiękłego gruntu dojechać nie było można do kapuśnisków.
Docinali już niektórzy i zabierali się do domu, więc i głosy coraz mocniejsze rozlegały się
w mgle i leciały z zagonu na zagon. [...]
Jakoż i noc nadchodziła, mrok gęstniał i czerniał, a deszcz się wzmagał, że tylko pluskało
po rozmiękłej ziemi i rowach, jakby kto ziarnem sypał.
Źródło: Władysław Stanisław Reymont, Chłopi, Kraków 1958, s. 107–108.
Heinrich Böll
Rozmyślania o irlandzkim deszczu
Deszcz jest tu absolutny, wspaniały i przerażający. Nazywanie go niepogodą jest
równie niestosowne, jak nazywanie palących promieni słońca ładną pogodą.
Oczywiście można użyć słowa niepogoda, ale ten deszcz nią nie jest. Jest to po prostu pogoda
będąca szarugą. Wyraźnie przypomina nam, że jej żywiołem jest woda, spadająca woda.
A woda jest twarda. Raz podczas wojny byłem świadkiem, kiedy płonący samolot spadał na
wybrzeże Atlantyku; pilot wylądował na plaży i uciekł z pobliża eksplodującej maszyny.
Później zapytałem go, dlaczego nie usiadł z palącym się samolotem na wodzie, a on mi
odpowiedział:
– Bo woda jest twardsza niż piasek.
Nigdy mu nie uwierzyłem, ale tutaj to zrozumiałem. Woda jest twarda.
A ileż wody zbiera się na ponad czterech tysiącach kilometrów oceanu, wody, która
raduje się, że wreszcie znalazła się nad ludźmi, wreszcie nad domami, wreszcie nad stałym
lądem [...]. Ostatecznie czy deszczowi może sprawiać przyjemność wpadanie wciąż tylko do
wody?
Kiedy później gaśnie światło elektryczne, kiedy pierwszy jęzor kałuży wyciąga się ku
drzwiom, bezdźwięcznie i gładko, migocąc w blasku ognia na kominku; kiedy zabawki, które
dzieci naturalnie zostawiły na dworze, kiedy korki i kawałki drewna nagle zaczynają pływać
i jęzor kałuży je unosi, kiedy przestraszone dzieci zbiegają ze schodów, przysiadają
przed kominkiem (bardziej zdziwione niż przestraszone, bo i one czują, jak chętnie spotyka
się wiatr z deszczem, rozumieją, że to wycie jest wyciem z radości), wtedy człowiekowi
przychodzi na myśl, że nie byłby tak godny arki, jak był jej godny Noe...
Głupota ludzi z głębi lądu każe im otwierać drzwi, żeby zobaczyć, co się dzieje na
dworze. Wszystko się dzieje: z dachówkami i rynnami, nawet mur nie budzi wielkiego
zaufania. [...]
Dobrze jest mieć zawsze w domu świece, Biblię i trochę whisky, jak żeglarze
przygotowani na sztorm; do tego talię kart, tytoń, druty i włóczkę dla kobiet, bo sztorm ma
długi oddech, deszcz ma dużo wody, a noc jest długa. Kiedy później od okna sunie drugi jęzor
kałuży, który łączy się z pierwszym, kiedy zabawka powoli podpływa pod okno, dobrze jest
zajrzeć do Biblii i sprawdzić, czy obietnica, że drugi potop nie zostanie na świat zesłany,
rzeczywiście została dana. Została. Można zapalić następną świecę, następnego papierosa,
można znowu potasować karty, nalać whisky, powierzyć siebie bębnieniu deszczu, wyciu
wiatru, klekotowi drutów. Obietnica została dana.
Źródło: Heinrich Böll, Rozmyślania o irlandzkim deszczu, [w:] tenże, Dziennik irlandzki, Kraków 2007, s. 69–70.