Róża prędko przeszła do salonu i zapaliwszy świece wydobyła skrzypce z pudła.
Na pulpicie rozłożyła partyturę. Gorączkowo podkręciła kołki, nastroiła instrument. Zupełnie
tak samo wyraźnie jak szelest liści za szybą, plusk sadzawki i szkliste dzwonienie księżyca
słyszała wiolonczele, flety, altówki Brahmsowskiego koncertu. Wyczekała, aż rozwieje się
akord trąbek...
Pierwsze takty skrzypcowego partu zadźwięczały blado, w palcach nie było jeszcze
ciepła, w piersi za wiele żaru. Niebawem wszakże wyrównał się bieg krwi, ramiona stężały
na marmur, kiście nabrały miękkości.
Palce sprawnie działały, pasaż skrzypcowy za pasażem pokrywał majaczenie oboju,
fagotu, violi. Róża nie czuła zwykłej nieśmiałości wobec instrumentu; opór strun, włosia,
drewniane przydźwięki, niedołęstwo mięśni – przestały istnieć. Muzyka zdawała się
powstawać w sposób niematerialny, bez udziału pracy, jedynie za przyczyną zachwytu.
Wyzwolona z praw fizycznych, Róża bez najmniejszego trudu przenikała wszystkie strefy
i wszystkie uczucia: zarówno nieziemskie modlitwy, jak miłosne scherzanda. Między domem
a światem znikł przedział – księżycowa noc roztopiła ludzi, sny, niebo i mury, tajemnica
zmieszała się z wiedzą, na miejsce chaosu weszła dźwięczna, jedwabista pełnia.
Szeroko rozwarła oczy, sprężyła znowu ramiona i – nieugięta, świetna – runęła
w rytmy czardasza.
Pierwszych kilka taktów, mimo podwójne nuty i szalone wzmożenie tempa, zapłonęło
żywym, łatwym ogniem, nierzeczywista orkiestra brzmiała spoiście jak morze. Róża poczuła
łzy w gardle, tak wiele łez, że krtań mało nie pękała od ich nadmiaru. Spróbowała westchnąć.
Jednocześnie w melodii coś zazgrzytało, obniżyło się, coś skłamało. Pot zrosił czoło Róży;
szybko przełknęła łzy, podciągnęła intonację... Kiedy wszakże pasaż znowu rozbłysnął
czystością, usłyszała rzecz straszną: wiolonczele, flety, viole odpływały w dal, zostawiając ją
za sobą. Ścisnęła wargi, nadludzkim wysiłkiem pchnęła w przód, przyśpieszyła nutki trzy
razy wiązane... Już, już miała dogonić tutti. Wtem huk bolesny ogłuszył ją i zamącił. Co to?
– struchlała. Ach, nic! to serce śpieszy. Odzyskała otuchę, przydała mocy lewemu ramieniu,
smyczek zamigotał w oktawach. Całą duszą wychyliła się poza siebie ku niknącej harmonii,
szum krwi stawał się jednak głośniejszy niż melodia, nie odróżniała już instrumentów, wyrwa
w rytmie ziała coraz okropniejsza pustką.
Róża opuściła ręce. Siadła – nogi drżały. Rzuciła smyczek...
Na podstawie: Maria Kuncewiczowa, Cudzoziemka, Warszawa 1962.