Ze zdziwieniem stwierdzam, że wszyscy mają rację – przynajmniej jeśli chodzi o mnie.
Gdy tylko rozgadam się szerzej z kimkolwiek, choćby to był ktoś, kogo postępki i poglądy
drażnią mnie i gniewają, zapoznawszy się z jego światem psychicznym, z jego motywami,
z jego przeżyciami, z jego sposobem myślenia, muszę przyznać, że on ma – na swój sposób –
rację. Każdy ma na swój sposób rację i każdy potrafi mnie przekonać. Co gorsza – ja nie
potrafię przekonać nikogo. Dyskutując z kimś, uważam za swój święty obowiązek mówić
jego językiem, postawić się na jego płaszczyźnie pojęciowej i uczuciowej, bo wydaje mi się,
że tylko w ten sposób zdołam go przekonać naprawdę. Tymczasem zawsze okazuje się to
złudą; gdy zaczynam mówić językiem mego polemisty, to, po pierwsze, robię to, oczywiście,
znacznie gorzej od niego (prosię, mimo najlepszych chęci, nie nauczy się gęgać jak gęś),
po drugie zaś, polemista mój, widząc, że mówię jego językiem, dochodzi do wniosku, iż we
mnie nie ma niczego więcej niż w nim, wobec czego zaczyna mnie lekceważyć. Nie jesteśmy
zaś skłonni dać się przekonać temu, kogo lekceważymy. W rezultacie nie tyle ja go
przekonam, co on mnie.
Wynikałby więc z tego wniosek, że chcąc ludzi przekonać, nie należy mówić ich
językiem, lecz własnym, należy zmusić ich do walki na naszym podwórku, na którym
poruszamy się pewniej niż oni, należy sprawić, aby przyjęli nasz język, co będzie możliwe,
gdy im ten język zaimponuje. Należy więc ludziom dla ich dobra imponować – dla ich dobra,
bo jeśli mój pogląd jest słuszny (a tak uważa każdy), to aplikować go należy innym w ich
własnym interesie. Pytanie tylko, jak ma zaimponować ludziom ktoś, komu właśnie oni
imponują. Ja jestem tym kimś. Ludzie imponują mi przez to, że mają inne poglądy niż ja,
także przez to, że każdy z nich ma swoją rację, rację, którą widzę dokładnie; jest ona
uwarunkowana ich strukturą psychofizyczną, ich temperamentem i wykształceniem,
warunkami ich życia itd. Widzę wyraźnie, że na ich poglądy złożyło się mnóstwo czynników,
których korzenie tkwią częstokroć w dalekiej przeszłości i że próba zmiany tego stanu rzeczy
przez kilka minut (a choćby i godzin) mojego gadania, jest próbą śmieszną i – co gorzej –
nieuczciwą. Jeśli bowiem mimo wszelkich moich skrupułów zdecyduję się na ową próbę
przekonania ich i próba ta powiedzie mi się, będzie to po prostu zwykłym szarlataństwem
i hochsztaplerstwem. Ktoś, kto w ciągu godzin usiłuje zmienić to, na co się złożyły lata, daje
dowód, że jest hochsztaplerem, jeżeli zaś udaje mu się zrealizować swe zamierzenia – jest
hochsztaplerem niebezpiecznym. Mnie jednak ten zarzut nie grozi, należę bowiem nie do
tych, którzy przekonują, lecz do tych, których przekonują. Wynika to, jak się rzekło, stąd, że
usiłuję dyskutować lojalnie, językiem przeciwnika, na jego płaszczyźnie myślowo-
uczuciowej, a przez to daję mu szansę większe niż sobie [...]. Tylko na chwyty niedozwolone
trudno odpowiadać, dlatego też ten, komu chodzi nie o czystą walkę, lecz o zwycięstwo, bez
nich się nie obywa. Jeśli natomiast ktoś chce dyskutować z każdym w jego języku, nie rokuję
mu powodzenia – każdy go przekona.
Źródło: Stefan Kisielewski, Rzeczy małe, Warszawa 1998.