Patrzę na współczesnych aktorów w ostatnim sezonie, grających w tych
ambitniejszych przedstawieniach [...]. Patrzę i życzę im, żeby ta wysoka fala niosła ich jak
najdłużej. Choć od czasu do czasu nachodzi mnie myśl, że przydałoby się właśnie krótkie
załamanie fali. Bo ani się obejrzymy, gdy świeże, odkrywcze pomysły zaczną stawać się
powszechnym trendem, wspólnym stylem, a wreszcie – w tych naszych prędkich czasach
manierą. I zrobi się niebezpiecznie przewidywalnie i nudno. [...]
W ostatnich latach wciąż powtarza się hasło o „śmierci postaci scenicznej”. Z rozwagą
i oszczędnie trzeba używać słowa „rola”. Krótko i zgrabnie sytuację obecną nazwał Piotr
Olkusz – Dramat bez postaci, a teatr bez roli. Tytuł swojego eseju opatrzył jeszcze znakiem
zapytania. Ale chyba trzeba przejść na tryb oznajmujący. Zamiast roli mamy znak, ideę,
abstrakcję. „W pewnym momencie nasz teatr wkracza na drogę – pisze Olkusz – na której
aktor do spółki z widzem przestaje interpretować postać, a zaczyna ją znaczyć czy
wypełniać”. [...] Nadanie znaczenia jest w gestii reżysera. Zamiast roli ważne jest ciało.
Aktor ma być obecny. [...]
Dramatopisarze tak piszą, a reżyserzy nie przeciwstawiają się, biorąc teksty na tzw.
warsztat. I sztuka dialogu scenicznego powoli odchodzi w przeszłość. [...] W ostatnich
sezonach aktorzy monologują na potęgę. A jednocześnie – o paradoksie – są intensywnie
cieleśni. W wystawianych tekstach współczesnych w ogóle nie ma możliwości zaistnienia
dialogu, ponieważ monologujący sam wynajduje problem, sam go sobie stawia, sam go
z każdej możliwej strony omawia i – niekiedy – sam dochodzi do konkluzji. W monologach
mówi się o wszystkim i bez żadnych hamulców. Konstruuje się je trochę na zasadzie
wertowania słownika – gdy mowa na przykład o głowie, w monologu padają wszystkie
możliwe związki frazeologiczne związane z tym słowem. Autor tekstu uważa wówczas, że
w ten sposób dotyka problemu wielostronnie. Wydaje się, że taki styl uzasadnia się
statystycznie. W takiej litanii zawsze trafi się jakaś trafna fraza. [...]
Jest coś paradoksalnego we współczesnym zaangażowanym teatrze. Z jednej strony
w komentarzach, w reżyserskich eksplikacjach dużo mówi się o relacji teatru i społeczeństwa,
wadze tych relacji, o znaczeniu teatru w tworzeniu wspólnoty. Z drugiej jednak strony
przedstawienia i sposób prowadzenia aktorów stają się nieustannym hymnem na cześć
nieskrępowanej indywidualności. Aktor w tych przedstawieniach występuje przeciw
wspólnocie. Walczy o swoje jednostkowe prawa, negocjuje dla siebie specjalne reguły.
Reguły, które – by tak rzec – zezwolą na samorealizację bez względu na koszty poniesione
przez społeczność. Rozumiem, że ten jednostkowy gest ma być dla społeczeństwa
wyzwalający. Obawiam się, że jest na odwrót. Ten pęd ku indywidualnemu spełnieniu,
głoszony w imię szczęścia społecznego, staje się jednocześnie – tu właśnie paradoks –
poparciem dla takich relacji międzyludzkich, które chętnie fundują nam korporacje. Nikt jak
one tak doskonale nie nauczył się korzystać z osobistych, poszczególnych dążeń dla
maksymalizowania zysków. [...]
Zastanawiam się, czy współczesny teatr, walcząc o bliski jego twórcom ideał dobrego
życia, zgodnego z ważnymi dla nich wartościami, nie stosuje w tej walce środków
teatralnych, które ten ideał kruszą. [...] Czy zwyczajnym widzom starczy cierpliwości, by
szukając sensu i wartości sztuki, wyszarpnąć je spod gmatwaniny rozmaitych estetycznych
rozwiązań?
Źródło: Ryszard Ostapski, Aktorstwo doby dzisiejszej,
[w:] http://www.teatr-pismo.pl/przestrzenie-teatru/891/aktorstwo_doby_dzisiejszej/
[dostęp w dniu: 20.01.2015r.].